kiego laurowego drzewa, rosnącego przy sarkofagu, będącym teraz zbiornikiem wody tryskającej z tragicznej maski wyrzeźbionej w murze. Piotr z najżywszem rozradowaniem spędzał z Benedettą długie godziny, podniecała go bowiem myśl, iż piękna, młoda ta kobieta przedstawia Włochy, całe Włochy uśpione jeszcze w nieświadomości. Zdawało mu się, że wszczepiając poglądy swoje Benedecie, budzi miłość braterską Włoch całych, powołując je do zajęcia się sprawą jeszcze im nieznaną, a przygotować mającą nadejście szczęśliwszej epoki. Piotr z radością widział wzrastające współczucie Benedetty dla cierpiącej ludzkości, czytywał jej teraz listy starego księdza Rose i nauczył ją słyszeć straszliwy jęk bólu, dolatujący z brudnych przedmieść, zamieszkałych przez nędzarzy. Benedetta zdawała się wszystko pojmować, wszystko odczuwać, chciała zmian jakie Piotr uznawał za konieczne, lecz niechaj to przetopienie się społeczeństwa stanie się wśród innych narodów, w innych miastach, byle nie w Rzymie. Na myśl, by lud, zamieszkujący Transtevere, mógł się zjednoczyć, zbratać z mieszkańcami starożytnych pałaców rzymskich, Benedetta śmiała się jak dziecko i mimowolnego tego śmiechu opanować nie była w stanie. Nie, nie, w Rzymie nic zmienić nie można, nie trzeba! Istniejący stan rzeczy trwa tutaj od zbyt dawna!
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/506
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.