Strona:PL Zola - Rzym.djvu/490

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wi, że tylko mur drży od fali głosów odbijających się po drugiej jego stronie. Schody były wygodne, jasne, stopnie szerokie, wykładane kamieniem i zakręcały się jakby w wieży. Gdy wyszedł na dach po nad nawami, ucieszył się widokiem słońca, świeżością powietrza, powiewem wiatru hulającego tutaj jak wśród pól pozamiejskich. Zadziwił się nad obszarem tej płaszczyzny pokrytej ołowiem, cynkiem i kamieniami, a zwłaszcza rodzajem osady, żyjącej w szczególniejszych warunkach. Wśród kopuł, dzwonnic, tarasów, wznosiły się domki otoczone ogródkami, w których rosły kwiaty. Teraz dopiero przypomniał sobie, że mu mówiono o robotnikach stale zamieszkujących na dachach bazyliki, dachach potrzebujących ciągłego dozoru i bezustannej naprawy. Garstka ludzi żyła tu i gospodarowała, jadła, spała i kochała. Zbliżył się do balustrady, chcąc zbliska zobaczyć olbrzymie posągi Chrystusa i apostołów, ponad fasadą od strony placu. Posągi te, sześciometrowej wysokości, kruszyły się, będąc wystawionemi na działanie powietrza i zmian pogody, więc ręce, nogi, głowy, bezustannie były naprawiane cementem, podpierane żelaznemi drągami, drutowane obręczami, klejone kawałami blachy. Piotr się pochylił, chcąc ztąd spojrzeć na dachy watykańskiego pałacu, lecz cofnął się natychmiast, bo mu się zdawało, że słyszy znów dalszy ciąg wrzawy, dolatującej z placu przed bazyliką. Uciekł więc śpiesznie i zapuścił się na