Strona:PL Zola - Rzym.djvu/450

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podług kursującego pojęcia o słodyczy duchownego dyplomaty. O kilka kroków dalej stał wielki-pokutnik. Twarz miał chudą z wyrazem cierpienia a szary jego profil przywodził na myśl średniowiecznych ascetów.
Wybiła godzina dwunasta. Z głębi dwóch pierwszych sal, nadpłynął przeciągły dreszcz radości i wzruszenia. Lecz płonną okazała się przyczyna rozradowania serc wiernych, była to bowiem dopiero służba torująca drogę dla papiezkiego orszaku. Wśród chwilowej ciszy, zapadłej po doznanem rozczarowaniu, naraz z pierwszej sali doleciał wybuch okrzyków. Hałas ten rósł, potężniał, zbliżał się, napełniając powietrze podniecającem drżeniem. Tym razem rzeczywiście szedł orszak. Na przedzie ukazał się oddział straży szwajcarskiej, wiedzionej przez sierżanta; następnie szli czerwono ubrani nosiciele lektyki papiezkiej; za nimi nadworni prałaci i czterej kameryerzy przyboczni. Wreszcie, pomiędzy dwoma oddziałami straży szlacheckiej w pół-galowych mundurach, szedł sam papież, z lekkim uśmiechem na blado przezroczystej twarzy. Kroki stawiał drobne i powolne, a giestem rąk błogosławił na lewo i na prawo. W miarę jak szedł w głębię sal ku swemu tronowi, wzrastała siła powitalnego okrzyku, którego wzburzona fala wpadła do sali Błogosławieństw, rozdymając i tu piersi tłumu, krzyczącego w szale bezprzytomnego uniesienia. Wszyscy