Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

labizować i czytać, spotyka się ze szkolnym programem, coraz to rozciąglejszym, z fizyką, z chemią, naukami przyrodniczemi a wtedy zakwestyonowanem jest wszystko, co nam Kościół do wierzenia podaje. Kongregacya Indeksu nie ma już siły na wytępienie tych szkolnych książeczek, będących żołnierzami prawdy, burzycielami wiary. Wszak nawet w katolickich szkołach, utrzymywanych przez papieża ze skarbu jałmużny świetopiętrza, muszą się pojawiać te drobne a tak niebezpieczne książki, które chociażby najstaranniej przebrane, mieszczą w sobie źdźbła wiedzy, mającej prędzej lub później nieodmiennie i koniecznie rozsadzić mury Watykanu i bazyliki św. Piotra. Ach, kongregacyo Indeksu, jakże pustą, śmieszną i marną jest cała twoja działalność!
Piotr otworzył swoją walizkę i wsunął do niej podręcznik, napisany przez Teofila Morina, przyjaciela starego Orlanda. Następnie otworzył okno; spojrzał w ciemności nocy, rozjaśnione srebrnym blaskiem księżyca. Noc była ciepła i smutna. Chmury nizko płynęły i łączyły się ze szmatami oparów, kryjących miejscami dachy domów po za Tybrem. Piotr się zamyślił i uległ dziwnemu widzeniu. Zdawało mu się, że ubiegł czas oznaczony i że prawda już rozsadziła kopułę bazyliki, która leżała w gruzach, jak niegdyś świątynia Jowisza na Kapitolu. Z olbrzymiego gmachu pozostało zaledwie kilka wspaniałych kolumn. Ale znów minęły wieki i nic już nie było z po-