Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Narcyz milczał teraz i z natężoną uwagą patrzał na obraz, badając go okiem znawcy i wytrawnego specyalisty, który od pierwszego razu może zawyrokować o autentyczności dzieła i oznaczyć pieniężną jego wartość. Jakże wielką była radość, odbijająca się na ładnej twarzy wytwornego wielbiciela sztuki, jakim był ten jasnowłosy młodzieniec z wystrzyżoną grzywką ponad czołem i bujnem puklami, nieledwie że spadającemi na ramiona, podług dawnej mody florenckiej. Nie mogąc już dłużej tłumić w sobie nadmiaru rozkoszy, zawołał:
— Botticelli, ten obraz... stworzył Botticeili!... Nie ma najmniejszej wątpliwości... Jestem zupełnie tego pewny... Patrz na te ręce... patrz na fałdy draperyi... Albo ten ten włosów, sposób wykonania, poryw całej kompozycyi!... Botticelli!... to Botticelli, Botticelli!...
Uniesienie Narcyza nie miało granic, wzrastając w miarę jak wpatrywał się w obraz, jak przejmował się prostotą a zarazem głębokością jego treści. Czyż nie pozostało to krańcowo współczesnem?... Mistrz przewidział naszą epoką pełną bólu, nasze niepewności i zaniepokojenia wobec niewidzialnego, naszą rozpacz przed drzwiami tajemnic, nazawsze nieprzystępnych. Ta postać młodej, płaczącej rozpaczliwie kobiety o niewidzialnych rysach, była symbolem nędz tego świata. Ach, ten Botticelli, ten mistrz niezrównany! Jakże był szczęśliwy, oglądając to nieznane nikomu ar-