Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, ta biedna Benedetta, ten biedny Dario! Lecz nie należy tak bardzo się roztkliwić... bo mieli, posiedli, rzecz najważniejszą, to jest piękno... tu, mój drogi, wszystko może przepaść, zmarnieć, lecz jest rzecz jedna, której nikt temu krajowi wydrzeć nie zdoła, to jest piękno, nieśmiertelność piękna!
Ta uwaga zastanowiła Piotra. I zaczęli mówić o Włoszech, o Rzymie, Neapolu i Florencyi. Ach Florencya!... — powtarzał z omdlewającym zachwytem Narcyz. Zapalił papierosa i mówił coraz wolniej, powłóczyste spojrzenie wodząc po ścianach pokoju.
— Musiało ci być dobrze w ciszy tych pokojów?.... Nigdy tu nie byłem na tem piętrze...
Wtem oczy jego zatrzymały się na obrazie, na który padało światło lampy. Twarz mu się natychmiast zmieniła, zaczął mrugać szybko powiekami, zerwał się z miejsca i zbliżył do obrazu.
— Co to jest?... Co to jest?... Ach, jakie to piękne... jakie wspaniale piękne!...
— Prawda, że piękne?... — rzekł Piotr. — Ja się na malarstwie i na sztuce nie znam, lecz ten obraz wzruszył mnie od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem... niejednokrotnie stawałem przed nim i rozmarzony, czułem żywsze bicie serca, gwałtowną chęć zrozumienia symbolu tego arcydzieła, odgadając, że artysta wiele nim wyraził a zarazem tajemnicą osłonił...