Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ne są najsmutniejszemi szczegółami tego dramatu... Czytając, niepodobna nie boleć...
Ręką wskazywał na dzienniki, rozłożone na stole, wreszcie usunął je na bok, jakby nie chcąc mówić o tej podwójnej śmierci, o tej ukochanej, pięknej Benedecie, którą tak serdecznie umiłował.
— A cóż u ciebie słychać?... Mów o sobie... proszę, mów tylko o sobie...
— Wyjeżdżam dziś wieczorem, więc przyszedłem by uścisnąć na pożegnanie dłoń czcigodnego pana.
— Wyjeżdżasz?... A twoja książka?...
— Moja książka... Byłem przyjęty przez Ojca świętego, poddałem się i odwołałem moją książkę.
Orlando wpatrzył się w niego badawczo. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której oczyma powiedzieli sobie wszystko, co było do powiedzenia w tej sprawie. Ani jeden, ani drugi nie uczuł już potrzeby dłuższego, szczegółowszego objaśnienia. Starzec tylko rzekł:
— Dobrze zrobiłeś, bo książka twoja była chimerą.
— Tak, chimerą, dzieciństwem. Sam na nią wydałem ten wyrok w imię prawdy i rozsądku.
Bolesny uśmiech zadrgał na ustach Orlanda.
— A więc przejrzałeś, zrozumiałeś i teraz już wiesz?...
— Tak, wiem i nie chciałem ztąd odjechać bez powiedzenia o tem panu... przychodzę dopomnieć