Strona:PL Zola - Rzym.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szósta. Zatem, zamiast jednogodzinnej drzemki, spał blizko siedem godzin, uległszy nieprzepartemu znurzeniu po długiej podróży. Nawet teraz, rozbudziwszy się i szeroko otwierając oczy, nie miał odwagi wstać z łóżka, tak dalece rozbite miał członki. Prócz fizycznego zmęczenia, czuł się opanowany trwożnemi przeczuciami. Zkądże one nań spłynęły, ziębiąc i osłabiając gorączkowy, młodzieńczy jego zapał, tak silny dzisiejszego ranka?... Czyż majaczono podczas snu dzieje rodu Boccanera udręczyły mu duszę?... Przypominał sobie, że zasnąwszy, przebywał w towarzystwie ludzi tej rodziny, sunącej się przed nim pocztem groźnych, zagadkowych postaci. Napełniły go one męczącym niepokojem, który nieustępował teraz na jawie. Piotr, leżąc z otwartemi oczyma, wywoływał te postacie, a wystraszony nagłą zmianą otoczenia, w którem się obudził, rozglądał się po nieznanym sobie pokoju. Nie mógł odnaleźć ładu w swoich myślach. Pytał sam siebie, jakim sposobem Benedetta, której nie znał, mogła była napisać do wicehrabiego Filiberta de la Choue, iż napisana przez niego książka, została wskazana kongregacyi Indeksu. Nie rozumiał przyczyny tego zainteresowania się Benedetty całą tą sprawą. Dlaczego zażądała ona, by autor książki przybył do Rzymu, by osobiście jej bronić?... I dlaczego ta patrycyuszka posunęła swą uprzejmość aż do zaproszenia go do własnego swego domu?... Nie