Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niec kiedy nawet Jego Eminencya nie może mnie przed nimi zasłonić.
Podniósł oczy na portret kardynała i wpatrzył się w królewską jego postać ubraną w czerwoną, morową sutanę. Patrzał z promykiem ostatniej nadziei, lecz nagle znów opanował go silny paroksyzm rozpaczliwego szału i zaczął błagać:
— Odejdź... pozostaw mnie samego z sobą... Nie chcę już dłużej rozmawiać... każde słowo moje jest nowym powodem do wydania na mnie wyroku śmierci... Ach, Paparelli... wszak on może zaraz tu powróci.. i zobaczy nas razem, to będzie ostateczną zgubą.. Nigdy już nie będę nic mówił. Zwiążę sobie język, utnę sobie ten nieszczęsny język... Proszę, odejdź ztąd... pozostaw mnie samego... Zabijasz mnie swoją obecnością, bo Paparelli zobaczy nas razem... Błagam, błagam, na litość, błagam, byś odszedł!
Don Vigilio przyparł się twarzą do ściany, jakby zatykając sobie nią usta, chciał milczeć a słowa wyrywały mu się z piersi. Piotr, w obawie że go drażni swoją obecnością, odszedł, pełen współczucia dla tej nieszczęsnej ofiary miejscowych stosunków.
W sali tronowej, do której teraz powrócił, Piotr znalazł się znów wśród straszliwej żałoby, niepowetowanego ciosu, jaki dotknął rodzinę Boccanerów. Wszak Dario był ostatnim dziedzicem tego świetnego nazwiska, wraz nimi to historyczne imię kładło się do grobu! Miłość kardynała dla