Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nała, zacisnął oczy rękoma i drżał cały, nietylko z febry, lecz z przerażenia.
— Co ci jest? — zapytał Piotr, zbliżywszy się szybko ku niemu. — Czyś chory?... Czy mogę ci w czem pomódz?...
Lecz don Vigilio, nie odejmując rąk od twarzy, szepnął prawie bez tchu i z najwyższem przerażeniem:
— Ach ten Paparelli, ten Paparelli!
— Cóż takiego?... Cóż on uczynił?... Czy cię czem skrzywdził?...
Don Vigilio, odjąwszy ręce od oczu, spojrzał z oburzeniem na Piotra, mówiąc:
— Jak możesz się mnie pytać w ten sposób?... Więc ty nic nie czujesz?... Nic nie widzisz?... Czyś nie zauważył, jak troskliwie zajął się kardynałem Sanguinetti, by go doprowadzić do Jego Eminencyi?... W takiej bolesnej chwili, narzucać Jego Eminencyi widok tego człowieka! Tego sprawcy zła! Tego niegodziwego współzawodnika! Paparelli jest bezczelnym łotrem! A na kilka minut przed nadejściem kardynała Sanguinetti, odprawił z niczem starą, wierną przyjaciółkę rodziny książąt Boccanera, która ze łzami błagała jak o łaskę, by ją zaprowadził do Jego Emiminencyi, albowiem pragnie ucałować ręce kardynała. Paparelli odmówił jej, bo wiedział, że serdeczna jej czułość przyniesie trochę ulgi Jego Eminencyi... On jest panem tutaj ten Paparelli! Trzyma nas wszystkich w swoich rękach i roz-