Strona:PL Zola - Radykał.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Felicyo! chodźże tu... To nie ma sensu... Przyrzekł być rozsądnym...
Nakoniec klucz obrócił się w zamku. Wchodząc, zamknęła za sobą starannie drzwi, w ciągłej obawie o dzieci. Zapanowało nowe, nader ambarasujące milczenie: psi moment — jakby się zapewne wyraził Berru.
Damour zaczął mówić, plącząc się, podczas kiedy Sagnard, stanąwszy opodal przy oknie, uniósł palcem jednę z krótkich, białych firaneczek i udawał, że wygląda na ulicę, aby okazać dowodnie, jak łatwym jest w interesach.
— Słuchaj Felicyo; wiesz dobrze, że złym człowiekiem nigdy nie byłem. Chyba mi nie zaprzeczysz?... Otóż nie myślę wcale od dzisiejszego dnia stać się naraz innym. Zrazu — przyznaję to, miałem ogromną ochotę wymordować was wszystkich co do jednego. Lecz potem odezwało się we mnie pytanie: na co mi się to przyda?... Czy nie lepiej zostawić ci wybór?... Zrobimy, co sama zechcesz. Ponieważ trybunały swoim wymiarem sprawiedliwości nic nam w tym razie pomódz nie mogą, ty sama decyduj, jak wolisz... Odpowiedzże: z którym chcesz zostać, Felicyo?...
Nie była w stanie odpowiedzieć. Wzruszenie dusiło ją.
— Dobrze — zaczął znowu Damour, po chwilce, tym samym głosem zgłuszonym. — Pojmuję; chcesz zostać przy nim... Idąc tu, wiedziałem z góry, że