Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zanim się dzieciak zdecydował, Bongard wtrącił przezornie:
— Ależ dzieciak nie wie. Skądże ma wiedzieć?
Bongardowa zaś, jako wierny cień męża, powtórzyła:
— A juści, że dziecko to przecież nigdy wiedzieć nie może.
Nie słuchając tych uwag, Marek nalegał dalej, podał wzór pisma Ferdynandowi, aż chłopiec, bojąc się kary, wybąkał:
— Nie, panie, nie widziałem.
Podniósł głowę i spotkał się z oczyma ojca, tak twardo utkwionemi w jego oczy, że bełkocąc dodał spiesznie:
— Może zresztą widziałem. Nie wiem.
I ani rusz dalej. Marek nie mógł wydobyć z niego żadnej sensownej odpowiedzi a rodzice raz potwierdzali, to znowu przeczyli, stosownie do tege, jak im własny dyktował interes. Bongard miał przezorny zwychaj kiwania głową, schlebiając w ten sposób wszelkim zdaniom, aby się nie narazić. Ano, juści, że to straszna zbrodnia i jeżeli złapią mordercę, słusznie zrobią, ścinając mu głowę. Każdy robi, co do niego należy; żandarmi także znają swe rzemiosło; łajdaków nie braknie na świecie, księża mają dobre strony, ale przecież wolno każdemu robić podług swoich myśli. I Marek musiał na tem poprzestać; odszedł, ścigany ciekawem wejrzeniem dzieci. Zdaleka dochodził go przenikliwy głos