Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, krzyki i wrzaski podniosły, cały zastęp ludzi zaczął miotać obelgi na ojców Carabota i Philibina, którzy zbledli i zatrwożyli się, gdy tymczasem brat Fulgence porządnie kazał zaryglować bramę szkolną.
Marek przez ciekawość śledził za tą sceną z okna domku pani Duparque — a żywo zaciekawiony, wyszedł nawet na chwilę przed próg, by lepiej widzieć i słyszeć. Cóż to więc przypuszczał Feron w swem proroctwie, że na żyda zwalą zbrodnię, że świecki nauczyciel stałby się kozłem ofiarnym wszystkich tych klechów jadowitych? Daleko, by do tego doszło, sprawa bowiem zanosiła się bardzo źle dla dobrych braciszków. Ten wzrastający gniew tłumu, te krzyki gwałtowne wskazywały, że awantura mogła przybrać wielkie rozmiary, wydobyć winnego z pośród mniszego zgromadzenia, rozszerzyć się, zachwiać samym kościołem nawet, jeśliby rzeczywiście winowajca był jednym ze sług jego. Marek pytał się siebie samego, nie znajdując jeszcze żadnego ustalonego przekonania, tak, że samo podejrzewanie wydawało mu się rzeczą hazardowną i nie bardzo uczciwą. Zachowanie się ojca Philibina i brata Fulgence’a wydało mu się poprawnem, zupełnie spokojnem. Silił się na pełną tolerancyę i wielką sprawiedliwość z obawy, by nie ustąpić przed swą namiętnością wolnomyślnego, wyzwolonego ze wszystkich względów. A spodziewał się, że więcej się dowie wpośród tych ciemności okropnej zbrodni.