Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cy dramat jego domowego pożycia, zgadywał jego myśli, ze wzruszeniem więc uścisnął mu obie ręce.
— Wiem, czego żądam od pana... Wielka przyjaźń łączyła mię z ojcem Genowefy, był to człowiek o umyśle jasnym i wolnym, ale tak sentymentalny, że koniec końców dał się zaprowadzić żonie do kościoła. Potem byłem jednym z opiekunów jego córki a pańskiej żony i często bywałem jako dobry przyjaciel, prawie jako krewny, w domku przy placu Kapucyńskim, gdzie babka, pani Duparque, rozpościerała rządy dewocyi, naginając do swej woli córkę, smutną i uległą panią Berthereau i wnuczkę, pańską śliczną, ukochaną Genowefę. Powinienem był może ostrzedz pana, gdy się miałeś żenić, bo dla takiego, jak pan, człowieka jest to w każdym razie niebezpiecznie wchodzić w rodzinę dewocyjną, łączyć się z dziewczyną, przenikniętą od dzieciństwa najbardziej bałwochwalczą religią. Dotychczas, co prawda, nie mam powodu do robienia sobie wyrzutów, bo jesteś pan szczęśliwy... W istocie, jeżeli przyjmiesz pan miejsce w Maillebois, wywoła to ciągle niesnaski w domu. O tem to właśnie pan myślisz, prawda?
Marek podniósł głowę.
— Tak, wyznaję, że lękam się o moje szczęście... Pan wie, że nie jestem ambitnym, chociaż więc nominacya w Maillebois byłaby dla mnie pożądanym awansem, mam jednak zupełne zadowolenie z mego stanowiska w Jonville, gdzie mi się powiodło tak szczęśliwie, bo mogłem oddać usługi naszej spra-