Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w stary, czarny habit z białym, wątpliwej czystości rabatem, po sali przebiegł dziwny, niewytłómaczony dreszcz. Rozpoczął się odrazu pojedynek między adwokatem a braciszkiem, posypały się pytania ostre, jak ciosy szpady, odpowiedzi cięte, jak odwety szermierki. Chodziło o wieczór zbrodni, o to, ile czasu potrzebował na odprowadzenie Polydora, o godzinę, o której wrócił do szkoły. Straciwszy wątek, publiczność słuchała badania, nie domyślając się, jak jest ważnem, osobistość bowiem świadka była jej obcą. Braciszek Gorgiasz zresztą, zamsze z miną złą i szyderczą, miał odpowiedź na wszystko: przytaczał dowody i upewniał, że o wpół do jedenastej spał już w celi. Zawołano po raz drugi braciszków Izydora i Łazarza, sprowadzono odźwiernego szkoły i dwóch mieszkańców Maillebois, którzy owego wieczora przechadzali się dopóźna: wszyscy przysięgali, potwierdzając zapewnienia braciszka. Prezydujący Gragnon wtrącił się również do pojedynku, uważając, że była to dobra sposobność, aby odebrać głos Delbosowi, za to, że stawiał braciszkowi ubliżające pytania. Delbos odpowiedział, postawił wnioski i wywołał tem przerwę. Gorgiasz z miną tryumfującą rzucał zukosa pogardliwe spojrzenia, jakby chciał mówić bezczelnie, że nie obawia się niczego pod opieką swego Boga złości i pomsty, strasznej dla niewiernych. A chociaż Delbos nie osiągnął żadnego doraźnego skutku, wywołał przecież wielkie wrażenie. Niektóre osoby zdjął strach, że rzuci wątpliwość w umysły