Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ły, pomiędzy bandę rozbawionych dzieci, śród których miał swoich ulubieńców. Ponieważ podał się na świadka moralności do obrony, ze drżeniem więc oczekiwał procesu, z upartą przecież wiarą w prawdę i sprawiedliwość, to jest w zwycięzkie uwolnienie. Wydawało mu się niemożliwem, aby w czasach obecnych, we Francyi, w tym kraju wolnym i szlachetnym, skazano człowieka bez dowodów. Gdy przybył w poniedziałek rano do Beaumontu, miasto wyglądało jak w stanie oblężenia. Sprowadzono wojsko; żandarmi i żołnierze stali u bram pałacu sprawiedliwości, tak, iż chcąc tam wejść, musiał zwyciężać różne przeszkody, jakkolwiek miał formalne wezwanie. Wewnątrz schody i korytarze były również obsadzone wojskiem. Obszerna, odświeżona sala posiedzeń lśniła się od złoceń i fałszywych marmurów w surowem świetle sześciu dużych okien. Na dwie godziny przed otwarciem rozpraw była już zapełnioną. Za fotelami sędziów gromadziło się całe wyższe towarzystwo Beaumontu. Panie w pięknych strojach pozasiadały, gdzie mogły, nawet na ławkach świadków. Miejsca stojące, gdzie już było gwarno, zajęła publiczność, widocznie dobrze przebrana, wśród której widniały twarze zakrystyanów, płatnych krzykaczy ulicznych, oraz fanatycznej młodzieży katolickiej. Oczekiwanie trwało tak długo, że Marek miał czas rozejrzeć się po fizyonomiach i odczuć, w jakiem środowisku Wrogich namiętności sprawa rozegrać się miała.
Wszedł sąd — Gragnon z asesorami a za nimi