Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek słuchał w milczeniu, bo przyszedł tu jako kolega Simona, aby obecnością, swoją poprzeć niejako krok Dawida. Patrzał tymczasem na towarzystwo pod dębem. Hrabina Marya, jak nazywano obecnie piękną Lię i margrabina de Boise usadowiły między sobą na trzcinowym fotelu ojca Crabota a hrabia Hektor de Sangleboeuf stał, gryząc cygaro. Margrabina, dystyngowana i ładna jeszcze, mimo bielejących już włosów, które pokrywała pudrem, niepokoiła się niezmiernie promieniem słońca, muskającym szyję hrabiny. Piękna brunetka, wspaniała i leniwa, napróżno ją zapewniała, że nic jej nie przeszkadza. Przyjaciółka zmusiła ją wreszcie do zamiany miejsca, nie szczędząc zwykłych pieszczotliwych nazw: „koteczko“, „klejnocie“, „skarbie“. Ojciec Crabot, zawsze swobodny, z miną pobłażliwego kierownika sumień, uśmiechał się do jednej i do drugiej. A w basenie marmurowym kryształowa woda, spadająca z urny zalotnej Nimfy, dźwięczała jak muzyka fletu.
Na wezwanie teścia, Sanglebeuf zbliżył się zwolna. Rudy, wysoki, o pełnej twarzy, miał czoło nizkie, twarde, krótko ostrzyżone włosy, niebieskie, mętne oczy, mały, miękki nos i żarłoczne usta, ocienione dużemi wąsami. Na wyjaśnienie barona, jakiej pomocy przyszedł żądać Dawid, zmarszczył się i stał się brutalnym, udając prawdomówność wojskową.
— Mam się mieszać do tej historyi? Jeszcze czego?!... Wybaczy mi pan, że używać będę moich