Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych mundurach, które widział wśród kurzu. Krew płynęła i zauważył, że Zefir miał pysk zakrwawiony; przypuszczał, iż gryzł szeregi nieprzyjacielskie. Wrzawa była taka, że własnego krzyku nie słyszał, choć wrzeszczał z całych sił. Ale po za pierwszą linią pruską, była druga, i jeszcze jedna. Bohaterstwo było bezpożytecznem, te masy głębokie ludzi były podobne do trawy wysokiej, w której ludzie i konie ginęły. Siec ją można było do nieskończoności, a ona zawsze jeszcze była. Ogień trwał z taką gwałtownością, na krótki dystans, że mundury się zapalały. Wszystko się zapadało, ginęło śród bagnetów, pośród piersi przeszytych, głów roztrzaskanych. Pułki zostawiły tu dwie trzecie swych sił, i z całej tej szarży szalonej pozostawała tylko próżna chwała. I nagle Zefir trafiony kulą w piersi, padł gniotąc lewą rękę Prospera. Ten z bólu stracił przytomność.
Maurycy i Jan, którzy przypatrywali się bohaterskiej szarży szwadronów, wrzeszczeli z gniewu:
— Do wszystkich dyabłów, wartoż być walecznym!
I nie przestawali strzelać ze swych szaspotów, ukryci po za gęstwiną na wzgórzu, gdzie się znaleźli jako tyralierzy. Sam Rochas, podniósłszy jakiś karabin, strzelał ciągle. Ale płaszczyzna Illy, była teraz stanowczo straconą, wojska pruskie ze wszech stron ją zalewały. Mogło być koło godziny drugiej, gdy połączenie ostateczne nastą-