Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z nosem na ziemi, niezdatna teraz do niczego! Łzy mu ciekły z oczów, objął ją rękami drżącemi, jakby ją chciał wyprostować, natchnąć odwagą przy pomocy swych gorących uścisków. Najlepsza armata, jedyna, która posłała tam kilka granatów! Potem powziął szalone postanowienie zastąpienia pod ogniem, strzaskanego koła, nowem. Przyniosłszy osobiście wraz z jednym z kanonierów koło wzięte z furgonu, zajął się robotą najniebezpieczniejszą na polu bitwy. Na szczęście ludzie i konie zapasowe przybyły, dwóch nowych kanonierów dopomogło.
Mimo to jeszcze raz baterya została zdemontowana. Już dalej nie można było prowadzić tego bohaterstwa. Rozkaz został wydany cofania się ostatecznego.
— Śpieszmy się kamraci! — wołał Honoryusz. — Uprowadźmy ją przynajmniej, żeby się nie dostała w ich łapy!
Stanowczo był zdecydowany na uratowanie armaty, jak inni ratują sztandar. Mówił jeszcze, gdy został powalony, z ręką prawą oderwaną, z bokiem lewym rozdartym. Upadł na armatę i leżał tam rozciągnięty, jak na łożu zaszczytnem, z głową wyprostowaną, z twarzą nienaruszoną i piękną gniewem, zwróconą tam, ku wrogowi. Z rozdartej kieszeni munduru wysunął się list jakiś, który jego palce schwyciły konwulsyjnie i na który krew ściekała kroplami.