Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nonierzy natychmiast rozpoczęli ogień, z uporem niepokonanego bohaterstwa.
— Wszystko przepadło! — szepnął Maurycy głosem z trudnością dobywającym się z gardła.
Zdawało się w rzeczy samej, że niebo i ziemia zlały się w jedną całość. Kamienie pękały, dym gęsty zakrywał chwilami słońce całkowicie. Wśród straszliwego huku, widać było konie przerażone, ogłupiałe, z głowami spuszczonemi. Kapitan wszędzie był obecny. Nakoniec kula przecięła go na dwoje, runął jak strzaskane drzewce sztandaru.
Ale koło armaty Honoryusza obsługa odbywała się ciągle, wolno, metodycznie, uparcie. On sam pomimo galonów, musiał się zabrać do roboty, gdyż zaledwie trzech ludzi pozostało. Mierzył, pociągał za sznurek, podczas gdy trzej inni biegali do jaszczyka, nabijali, wycierali wylot. Zażądano ludzi i koni zapasowych, dla zatkania dziur, spowodowanych przez śmierć; ale nie zjawiali się i trzeba było sobie samym radzić. Co było najgorszem, co wprawiało wszystkich w wściekłość, że nie dosięgano wroga, że pociski pękały w powietrzu, nie zadając wielkiej szkody tej strasznej bateryi nieprzyjacielskiej, której ogień był tak dotkliwy. Nagle Honoryusz zaklął tak głośno, że słychać go było wśród huku piorunowego; wszystkie nieszczęścia się zwalają, prawe koło u lawety zostało strzaskane! Niech dyabeł porwie! jedna łapa złamana, biedna armata przechyliła się na bok,