Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rał się do nich dostać, by przewodniczyć ogzekucyi, podnieśli się na nogi i spojrzeli przed siebie.
Domy gorzały, Bazeilles było jednem zgliszczem. Przez wązkie okna kościoła, płomienie poczynały się ukazywać. Żołnierze, goniąc jakąś staruszkę, zmusili ją, że im dała zapałek i podpalili niemi firanki u jej łóżka. Powoli ogień wzrastał podsycony przez wiązki słomy, oblewane naftą; była to istna wojna dzikich, zaostrzona długością boju, zemstą za poległych, których stosy się piętrzyły i po których stąpano. Całe tłumy przebiegały śród dymu i iskier, wśród straszliwej wrzawy, składającej się ze wszelkich odgłosów, ze skarg konania, strzałów, walenia się domów. Nie można się było nawzajem widzieć; całe chmury pyłu szarego unosiły się, zakrywały słońce, przepełnione nieznośną wonią potu i krwi, jak gdyby obciążone obrzydliwością rzezi. Zabijano ciągle, niszczono wszystko; dziki zwierz wypuszczony, rozwścieczony gniewem, szaleństwo człowieka pożerającego innego człowieka...
Weiss widział swój dom w płomieniach. Żołnierze nadbiegli z pochodniami, inni podsycali ogień, rzucając w niego szczątki sprzętów. Nagle parter się zapalił, dym począł wychodzić przez wszystkie otwory ścian i dachu. Sąsiednia farbiarnia także się zapaliła; i straszna rzecz, słychać było głos małego Karolka leżącego w łóżku, pożeranego przez gorączkę, który wołał matki, podczas gdy suknie tej ostatniej, leżącej na progu z głową roztrzaskaną, już się zapaliły.