Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy kapitan się wychylił dla zbadania okolicy usłyszał krzyki i płacz dziecka...
— Co to takiego? — spytał.
Weiss spostrzegł w farbiarni sąsiedniej małego Karolka chorego, z twarzą rozognioną od gorączki wśród białej pościeli, wołającego pić, przyzywającego matki, która mu już odpowiedzieć nie mogła, bo leżała na bruku z głową strzaskaną. Na ten widok z bolesnym giestem, zawołał:
— To jest biedne dziecko, któremu kartacz zabił matkę, płacze teraz...
— Do wszystkich dyabłów! — mruknął Wawrzeniec — zapłacą mi oni za to wszystko!
W dom padały tylko kule zabłąkane. Weiss i kapitan w towarzystwie ogrodnika i dwóch żołnierzy, weszli pod strych, zkąd mogli lepiej czuwać nad drogą. Widzieli ją nieco ukośnie aż do placu kościelnego. Plac ten był teraz w ręku bawarczyków, ale posuwali się oni ciągle z wielkim trudem i z większą jeszcze ostrożnością. W rogu jednej z uliczek garść piechurów, trzymała ich w szachu przeszło przez kwadrans, przy pomocy ognia tak tęgiego, że stosy trupów się potworzyły. Nakoniec w domu, w innym kącie, umieścili się i bronili zacięcie. W tym czasie, wśród dymu, spostrzeżono kobietę ze strzelbą, strzelającą z okna. Dom ten należał do piekarza, gdzie żołnierze zamknęli się, pomieszani z mieszkańcami; dom został wzięty, dały się słyszeć krzyki, straszny tłum runął aż na drugą stronę