Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tutaj dopiero, pociski zaczynały padać. Henryeta skamieniała, zbladła, ogłuszona straszliwym hukiem, który wiatr tu przynosił. Granat o kilka metrów przed nią pękł. Odwróciła głowę, przypatrzyła się wyżynom lewego brzegu, zkąd wybuchał dym bateryj niemieckich; zrozumiała wszystko, puściła się dalej w drogę, z oczami wlepionemi w dal, pilnując granatów dla usunięcia im się na bok. Szalona śmiałość jej pochodu odbywała się z nadzwyczaj zimną krwią, z całym spokojem dzielnym, do jakiej jej dusza dobrej gospodyni i żony była zdolną. Nie chciała zginąć, chciała odszukać męża, odzyskać go, żyć z nim razem szczęśliwie. Granaty ciągle padały; przemykała się wzdłuż murów, kryła się za rogami domów, korzystała z najmniejszej zasłony. Ale nagle ujrzała przed sobą przestrzeń odkrytą, kawałek drogi cały pokryty blaskiem; czekała za załomem stodoły, gdy spostrzegła nad sobą, pod strzechą pewien rodzaj dziury a w niej głowę dziecka, które poglądało ciekawie. Był to chłopiec dziesięcioletni, bosy, ubrany tylko w koszulę i spodnie podarte, jakiś włóczęga wiejski, zajęty ogromnie bitwą. Jego drobne oczka czarne błyszczały, i w odpowiedzi na każdy, huk, wydawał okrzyki radości.
— A to ci dopiero bal!... Nie ruszaj się, bo znowu leci!... Bum! czy pękł, ten tam?... Nie ruszaj się, nie ruszaj się!