Strona:PL Zola - Płodność.djvu/677

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdy pani zaczęłaś go karmić, skazywać go na jaknajprędszą śmierć.
Poczęła się znów niecierpliwić.
— A czyż to moja wina? Nie chciałam mu dać piersi. Pan zna moje plany, więc rozgniewałam się bardzo i omało, że się nie pobiłam z panią Bourdieu, gdy mi go gwałtem przyłożyła do piersi. Ale potem, tak bardzo z głodu krzyczało biedactwo, zdawał się tak bardzo cierpieć z powodu mego wzbraniania się, że cóż pan chcesz, byłam tak słabą, że mu pozwoliłam ssać troszkę, przyrzekając sobie, że na drugi dzień na to nie pozwolę. Ale następnego dnia krzyczał znowu, więc trzeba było karmić go dalej chcąc nie chcąc... Ach, wszystko to na moje nieszczęście. Nie miano nademną litości i uczyniono mnie o wiele nieszczęśliwszą jeszcze, niż byłam, bo oto zbliża się dzień, gdy będę zmuszona pozbyć się go tak, jak się pozbyłam dwóch innych.
Łzy jej stanęły w oczach. Była to dość zwykła historyą dziewczyny-matki, którą nakłoniono do karmienia dziecka przez dni kilka, w nadziei, że się do niego przywiąże i że potem już się z niem rozstać nie będzie mogła. Chodziło o to, aby uratować dziecko, bo niema lepszej karmicielki jak karmicielka naturalna, matka. Więc też instynktywnie poznała się na zastawionej jej sentymentalnej pułapce, broniąc się i krzycząc zupełnie słusznie, że się takich rzeczy nie rozpoczyna,