Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ją w nieziemski wdzięk. Miała urok anioła, ulatującego ku niebu, i czar świętych, bezcielesnych dziewic. Patrzył w nią wzruszony i zrozpaczony. Nie budziła się.
Powiał na nią widocznie oddech Felicjana. Otworzyła oczy. Nie ruszała się z miejsca, myślała, że to sen. Poznawała go, choć był zmieniony, ale bała się, że widzi go w marzeniu, a przebudzenie znowu powiększy jej cierpienie.
Wyciągnął ręce.
— Kocham cię, ukochana... Mówiono mi, żeś słaba. Więc przybiegłem, oto jestem, kocham cię.
Drżała, przesunęła paluszki po powiekach.
— To ja.. Jestem u twoich stóp... Kocham cię.
Okrzyk wydobył się na jej usta.
— To ty, nie spodziewałam się już, że przyjdziesz...
Dotykała go drżącemi rękami, jakby chcąc upewnić się, że to nie senne marzenie.
— Kochasz mnie. I ja cię kocham tak, jak nie myślałem, że kochać można!
Była to chwila zupełnego szczęścia: odurzeni, zapomnieli o wszystkich cierpieniach, przejęci szczęściem wzajemnej miłości. Nie było przeszkód, ani smutku, wszystko rozpłynęło się bez śladu w ich czystym uścisku.
— O, panie ukochany, spełniło się moje jedyne marzenie, ujrzałam cię przed śmiercią!
Podniósł głowę, w jego oczach było przerażenie.
— Umrzeć! Nie chcę... kocham cię, jestem przy tobie!
Uśmiechała się.
— O, mogę umrzeć, kiedy wiem, że mnie kochasz. Nie boję się, zasnę spokojnie na twojem ramieniu, Powiedz jeszcze, że mnie kochasz.
— Kocham cię, będę cię kochać wiecznie.