Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzić się na ich małżeństwo; wtedy porwał ją i poślubił. Krótko trwało ich szczęście. Gdy w 8 miesięcy później młoda kobieta w ciąży stanęła u łoża konającej matki, uparta mieszczka wydziedziczyła ją i wyklęła. Dziecko przyszło na świat przedwcześnie i natychmiast zmarło. Od tego czasu zdawało się, że nawet w grobie, na cmentarzu, staruszka nie przebaczyła: Hubertowie nigdy więcej nie mieli dzieci, a teraz po 24 latach, stracili nadzieję przebłagania zmarłej.
Zmieszana spojrzeniami dziewczynka ukryła się za kolumną Św. Agnieszki. Budzący się ruch uliczny zaniepokoił ją; sklepy otwierały się, ludzie wychodzili z domów. Ulica Złotników, której wylot ściśle przylega do bocznej ściany katedry, zamknięta z jednej strony przez dom Hubertów, byłaby zupełnym zaułkiem, gdyby nie ulica Słoneczna, rodzaj wąskiego korytarzyka, z przeciwnej strony katedry, prowadząca aż do głównej fasady na placu Klasztornym. Przeszły tam dwie dewotki i obrzuciły dziecko zdziwionem spojrzeniem; nie znały tej żebraczki. Śnieg padał bez przerwy, a zimno wzrastało. Głosy dochodziły stłumione przez gruby biały całun, pokrywający miasto.
Nagle dziecko cofnęło się, wystraszone i zawstydzone, jak gdyby to straszne opuszczenie było jej winą. Stała przed nią Hubertyna; nie miała służącej, zeszła sama po zakupy.
— Co tu robisz, dziecko, ktoś ty?
Dziewczynka nie odpowiadała; twarz zakryła rączkami. Nie otrzymawszy odpowiedzi, kobieta odeszła, oglądając się ze smutkiem. A dziecko bez sił osunęło się powoli w śnieg, który cicho zasypywał nędzne ciałko. Gdy Hubertyna wracała do domu, zobaczyła dziewczynkę na ziemi; podeszła ku niej znowu.