Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mateczko, chodźmy do kościoła, zobaczymy ich, jak wrócą.
W pierwszej chwili Hubertyna chciała odmówić, ale chęć przekonania się o prawdzie przemogła, i zgodziła się.
Anielka włożyła kapelusz i nie mogła doczekać się powrotu procesji. Wciąż dochodziła do okna i wyglądała na ulicę.
— O, teraz są na Niskiej... Wychodzą przed ratusz. Nie wiem poco idą do Beaumont-Miasta, tych kupczyków święta Agnieszka nic nie obchodzi!
Na ulicach panowała cisza uroczysta.
— Mateczko, już są na ulicy Magloire, musimy się spieszyć, nie dostaniemy miejsca!
Było dopiero wpół do siódmej, i Anielka dobrze wiedziała, że procesja wróci za trzy kwadranse.
— No, to chodźmy, — powiedziała nareszcie Hubertyna, uśmiechając się.
— Ja zostanę, — powiedział Hubert. — Zdejmę hafty i nakryję do stołu.
Kościół był prawie pusty. Na wielkim ołtarzu migotały zapalone świece, boczne kapliczki pogrążone były w mroku.
Powoli Anielka i Hubertyna obeszły katedrę wokoło. W zapadających ciemnościach kościół wydawał się olbrzymi; złocenia i malowidła ginęły w mroku.
— Wiedziałam, że będzie za wcześnie, — powiedziała Hubertyna.
Anielka wyszeptała.
— Jakież to olbrzymie!
Zdawało jej się, że widzi katedrę po raz pierwszy. Oczy jej błądziły po rzędach krzeseł, zaglądały do ciemnych kapliczek. Zauważyła kaplicę Hautecocur i przy świetle kończącego się dnia rozpoznała na witrażu świętego Jerzego. Ucieszyła się.