Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/659

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tęgowała się do krańcowego paroksyzmu. Nadeszła więc godzina, w której gwałty zadane niebu ujawniały się cudami.
Naraz, jakaś kobieta, dotknięta paraliżem, powstała ze swego miejsca, i, niosąc uniesione w górę niepotrzebne jej teraz szczudła, szła o własnych siłach ku grocie. Szczudła te prosto w górze trzymane, powiały jakby chorągwią zwycięzką, wydzierając z tysiącznych piersi okrzyk radosny. Pierwszy ten objaw łaski nadprzyrodzonej stał się jakby hasłem wyzywającem nowe cuda; spodziewawo się ich, wyglądano ich, wierzono, iż się objawią w nieskończonej ilości i niezachwianej potędze. Oczy wierzących widzieć się je zdawały teraz wszędzie a rozgorączkowane głosy zwiastowały ich objawienie. Oto znów nowe uzdrowienie! Oto nowa, co powstaje z niemocy! Oto się budzi do szczęśliwego życia! Głucha słyszała, niema przemówiła, suchotnica zmartwychpowstawała! Jakto, suchotnica?... Tak, rzecz to powszednia. Wiara tak silnie wrzała w tych sercach, iż wszystko stawało się możliwością; niktby się nie był zadziwił twierdzeniem, iż widziano odrastające nogi i ręce. Cud stawał się rzeczą naturalną, zwyczajną i banalną, skutkiem ilości swych objawów. Najnieprawdopodobniejsze opowieści i przypuszczenia zyskiwały wiarę, tak dalece rozgorączkowaną była wyobraźnia rozmodlonego tłumu, spodziewającego się ujrzeć spływające nań