Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/645

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sprobój zamknąć mu oczy — szepnęła pani Sabathier. Może on żyje.
Marta powstała powoli z miejsca i pochyliła się nad ciałem brata, usiłując nie zwrócić niczyjej uwagi. Drżącym palcem, próbowała zasunąć mu powieki, lecz oczy odmykały się natychmiast i wpatrzone w postać Przenajświętszej Dziewicy, ginęły w niej z miłością. Marta nie śmiała próbować dłużej i oczy brata Izydora pozostały otwarte, nazawsze pogrążone w ekstazie.
— On umarł, umarł! Już wszystko skończone! — szeptała niewyraźnie Marta, siadając przy pani Sabathier.
Dwie łzy ściekły powoli z pod ociężałych powiek Marty i spływały teraz zwolna po jej policzkach; pani Sabathier pochwyciła ją za rękę, chcąc ukoić jej rozpacz. Zaczęto coś sobie szeptać dokoła, jakiś niepokój ogarniał tłum ludzki. Co zrobić?... Czyż była możliwość wyniesienia tego trupa? Natłok modlących się i chorych stawiał temu przeszkodę, prawie że przezwyciężyć się niedajacą, prócz tego zaś, lękać się było można zbyt silnego wrażenia. Najlepiej więc będzie, gdy zwłoki pozostaną na miejscu, czekając sposobniejszej chwili. Przerażać nie mógł on nikogo, nie zmienił się bowiem w niczem; każdy mógł myśleć, że te szeroko rozwarte oczy żyć jeszcze nie przestały, że modlą się błagalnie, uniesione boskim zachwytem...