Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/617

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jące organy, odsłonięte teraz ze zwykłego na nich pokrowca, stosy bukietów i wota, odbijające swą pstrocizną od ścian zakopconych.
Pogoda była prześliczna; nigdy jeszcze niebo tak czyste nie jaśniało nad niezliczonym tłumem pątników; powiew łagodnego wietrzyka, pozostałość burzy, która tu szalała dzisiejszej nocy, dzięki spadłej ulewie, czynił gorąco mniej dokuczliwem niż dwu dni poprzednich.
Gerard z trudnością przebijał się przez tłum, chcąc uszykować swoich ludzi. Parcie gromadne ciżby już teraz czuć się dawało.
— Jeszcze dwóch mi potrzeba, wolał Gerard. Stójcie po czterech i utrzymujcie kordon na właściwem miejscu.
Napór tłumu zdawał się nieprzepartym, instynktownym; dziesiątki tysięcy pątników rwało się ku grocie, pociąganych ku niej gorączkową ciekawością, połączoną z trawiącem ich pragnieniem. Wszystkie oczy tam tylko patrzały, wszystkie usta o niej i do niej szeptały błagania, wszystkie ręce ku niej się wyciągały; cała istota tych ludzi rwała się, uniesiona, ku blado płonącym gromnicom i białej, ruchomej po za niemi plamie, będącej marmurową statuą N. Panny.
Przed grotą zostawiono obszerną przestrzeń dla chorych a chcąc ją zabezpieczyć od wzrastającego wciąż napływu pobożnych, otoczono ją grubym sznurem, trzymanym z wysiłkiem przez członków Przytułku; stali oni prawie tuż jeden