Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wykonywane przez nich procesyonalne rondo zacieśniło się na tyle, iż gromadnie, po środku, stali już pątnicy bez ruchu, a koło ich żarzącego się zawiązku, ognista wstęga nie przestawała się okręcać, zwiększając swemi zwojami jądro środkowe, ścielące się jak staw, wreszcie jak jezioro. Obszerny plac św. Różańca zamienił się teraz w morze ogniste, falujące nieskończonością drobnych fal, migotliwych i wirujących.
Bladawa jak jutrzenka łuna bieliła mury bazyliki stojącej w górze pod samem nieba sklepieniem. Reszta horyzontu zapadała w głęboką pomrokę. Gdzieniegdzie w oddali snuły się błędne światła gromnic pojedynczych, podobne do świętojańskich robaczków, mrugających swemi światełkami, wśród nieznanych obszarów. Na górę Kalwaryi piął się sznur tych świateł odosobnionych i połyskiwał jak gwiazdy na ciemnym firmamencie.
Nastąpiła wreszcie chwila, gdy reszta, spuszczających się od bazyliki pielgrzymów dotarła do placu św. Różańca, a okrążywszy trawniki, złączyła się i zaginęła w powodzi świetlanego morza. Trzydzieści tysięcy gromnic pałało, snując się w bezustannym korowodzie po olbrzymim placu, a blask ztąd powstały zaćmiewał gwiazdy, blednące na spokojnem niebie. Ulatywała łuna drgająca pieniem hymnu, a rozpaczliwie zawodzące ją głosy brzmiały przeciągle w nieustającym monotonnym grzmocie. „Ave, ave, ave,