Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/502

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cham niemi. One są tutaj, są niedaleko w niezliczonej ilości, czuję ich pobliże, jakby wyrastały tuż pod naszemi stopami.
— Ależ nie. Zapewniam cię że ich nie ma, patrzałam uważnie i nigdzie ani jednej nie dostrzegłem. Jeśli są, to są niewidzialne, zapach ich wydziela trawa u stóp naszych, drzewa rosnące dokoła, ziemia lub strumień poblizki, a może lasy, rosnące na górach...
Zamilkli na chwilę,
— Jakże pięknie one pachną! — szepnęła znów Marya. — Zdaje mi się, że nasze ręce splecione są bukietem tych róż, czarownie pachnących.
— O tak, czarownie, czarownie one pachną! Od ciebie teraz, Maryo, wieje ich zapach, jakby w twoich włosach róże zakwitły...
Przestali z sobą mówić. Procesya szła w dalszym ciągu bezustannie; błyskotliwe iskierki wciąż okrążały bazylikę, jaśniejąc w ciemności i sypiąc się niewyczerpanie. Płynące od zakrętu dwa potoki ruchomych płomyków przecinały cienie nocy jakby wstęgą zarzewia. Najciekawszy widok przedstawiał obecnie plac św. Rożańca, na którym gromadzili się pątnicy po odbytej pielgrzymce ze światłem ku górze. Obchodzili teraz plac do koła w coraz ciaśniejszej zwarci przestrzeni; uporczywe okrążanie placu, wywoływało ostateczny w ich głowach zamęt i odurzenie, odbijające się w rozdzierających wysiłkach głosów, padających ze znużenia tych ludzkich rozbitków. Wkrótce