Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/483

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzoda ludzka, biedą w te mury zagnana; jedzono tu i spano na ławach w nadmiernem nagromadzeniu ciał brudnych i spotniałych, okrytych cuchnącemi łachmanami.
Piotr pomyślał sobie, iż zapach róż na pewno nie ztąd powiewa ku Maryi. Chciał wszakże obejść izbę dookoła, przedostając się pomiędzy ławami; izba oświetlona była czterema latarniami, dymiącemi swędem; zdawało mu się, iż żadnej nie napotka tutaj ludzkiej istoty, gdy z zadziwieniem spostrzegł jakąś postać kobiecą czarno ubraną; siedziała oparta o ścianę a na kolanach jej spoczywało spore białe zawiniątko. Sama jedna pozostała w tej pustce, siedziała nieruchoma, z oczyma szeroko rozwartemi.
Piotr zbliżył się do niej i poznał panią Vincent, która również go poznawszy, wymówiła przyciszonym, zrozpaczonym głosem:
— Tak, to ja. Widzi pan, moja mała cierpi dziś bardzo. Od rana bezustannie jęczała... Teraz, od paru godzin zasnęła, więc nie śmiem się ruszyć, by się nie zbudziła, bo przebudziwszy się, może znów cierpieć będzie.
Mówiąc to szeptem ledwie dosłyszalnym, nie drgnęła nawet, znosząc męczarnię nieruchomości, byle dziecko jej spało i wypoczywało spokojnie. Miesiące mijały, a ona swej córki nie wypuszczała z objęć, wierząc, iż tą pieszczotą zdrowie przywrócić jej zdoła. Przywiozła ją do Lourdes na ręku, niosła do groty z rąk nie spuszczając