Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Muszę mówić, muszę, bo wrzące we mnie bunty rozsadzić mi serce gotowe! Nie miłuję Jej teraz! Nie wierzę w Nią! Wszystko co o Niej opowiadają — kłamstwem jest tylko! Nie ma Jej nawet, Ona nigdy nie istniała i nie istnieje, inaczej nie byłaby głuchą na prośby do niej zanoszone, litośćby miała nad łzami mojemi. Żebyś ty wiedział jak bardzo ją błagałam! Jak szczerze się do Niej modliłam!... O! ale teraz nie chcę już! nie chcę dłużej! muszę ztąd wyjechać natychmiast! Zabierz mnie ztąd, Piotrze, unieś mnie gdzie daleko, lub złóż chociażby na ulicy, bo nawet przechodnie ulitują się mej nędzy, współczuć mi będą, nie odtrącą tak jak ona odtrąciła mnie od siebie!...
Słabła z wysiłku i opadła na wznak na poduszki, bełkotała już tylko niezrozumiałe słowa bez związku. Po małym przestanku, mówiła dalej:
— Nikt mnie wreszcie nie kocha. Mój ojciec nawet odstąpił mnie dzisiaj. Ty, mój drogi Piotrze, też o mnie zapomniałeś. Widząc, że mnie ktoś obcy a nie ty wiezie do źródła, uczułam się zmrożona w moich nadziejach. Tak, chłód powątpiewań moich doznawanych w Paryżu, owiał mnie całą. Ponoszę teraz karę tych powątpiewań moich. Za moje zwątpienie uzdrowioną dziś nie zostałam. Musiałam się modlić niedość gorliwie, nie stałam się godną Jej łaski...