Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prawdziwy poczytać należy, iż ludzie wychodzą żywo, skąpawszy się w tem błocie zgnilizny!
— Powoli, powoli — powtarzał pan Sabathier, zwracając swe słowa do Piotra i do markiza, którzy, ująwszy go pod uda, nieśli do wanny.
Patrzał na wodę z przerażeniem dziecka, na tę wodę gęstą, trupią, na której połyskiwały plamy tłustości podejrzanej i unoszącej się wzdęciami. Tuż przy brzegu, spłynął jakiś kawał czerwonawej galarety, jakby wrzód pęknięty i tutaj pozostały. Kawałki szmat ukazywały się miejscami, jak gnijące oderwane resztki ciała.
Pan Sabathier tak dalece bał się zimnej kąpieli, iż wolał zanurzyć się w wannę w popołudniowych godzinach, albowiem ilość ciał, które go tutaj poprzedziły, jakkolwiek zbrukały wodę, lecz ją swem ciepłem nieco ogrzały.
— Osuniemy pana na pierwsze stopnie, będziesz pan mógł siąść na nich — mówił doń markiz półgłosem.
Zalecił Piotrowi, by ujął chorego pod pachy.
— Nie wypuszczę go, niema obawy.
Tak więc, zwolna, opuszczali pana Sabathier w wodę. Teraz widać było już tylko jego plecy, te nieszczęsne, zbolałe plecy kołysały się i odymały, przeszywane dreszczem falującym po nich z przerażenia. Zanurzył się wreszcie cały, głowa pochyliła się spazmatycznie. Zdawało się, że kości w nim zatrzeszczały, że dusił się z bra-