Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tarz a z boku stały organy niewielkie i przenośne, przysłonięte opończą. Za wzniesieniem oczów ku niebu, dostrzedz można było szczyt skały i białą na nim bazylikę. Delikatna jej architektura zarysowywała się ztąd w profilu a cienka iglica jej strzały tonęła w lazurze nieskończoności nieba, wnikając w nie jak modlitwa.
Piotr ustawił wózek z Maryą w pierwszym zaraz rzędzie, przed ciężkiemi dębowemi ławami, które w licznych szeregach na wzór kościelny, słały tutaj lecz pod gołem niebem. Ławy te już były zapełnione chorymi, mogącymi się poruszać. Przejścia pomiędzy niemi zajęły nosze i wózki, których koła stykały się z sobą, plącząc się wśród materaców i poduszek. Wszystkie choroby zmięszane tu były pospołu.
Rozejrzawszy się trochę, Piotr poznał twarze znajome. Państwo Vigneron siedzieli na ławie wraz z mizernym swym synem, Gustawem. Bogata skrzynia z niebieskiego atłasu, pokryta koronkami i mieszcząca w sobie panią Dieulafay, stała wprost na ziemi wyłożonej kamiennemi płytami. Mąż chorej, oraz jej siostra klęczeli u wezgłowia i modlili się gorąco. Zwolna, Piotr rozeznawał innych chorych, przybyłych tutaj „białym“ pociągiem. Pan Sabathier był tuż w blizkości brata Izydora, pani Vêtu spoczywała w głębi wózka, Eliza Rouquet siedziała, la Grivotte trawiona gorączką, unosiła się na obu