Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z panią, oh! panią, mała Florentyną z teatru Rozmaitości.
— Gdzie ich widziałaś! muszę się z nim podrażnić! — żywo spytała Julia.
— Na bulwarze... Czy Malignon nie ma być dzisiaj tutaj?
Ale nie otrzymała na to odpowiedzi. Dzieci znikły gdzieś, i matki oglądały się za niemi. Gdzie mogły się podziać? Zaczęto je wołać, aż naraz dwa cienkie głosiki odezwały się.
Jesteśmy tutaj!
W istocie, na środku trawnika oboje siedzieli na trawie, na wpół ukryci za krzewem trzmieliny.
— Co tam robicie?
— Przyjechaliśmy do oberży — zawołał Lucjan. — Odpoczywamy w naszym pokoju.
Matki ubawione tą sceną, przypatrywały się jej chwilę. Joanna uprzejmie bawiła się z chłopczykiem. Ucinała trawę do koła siebie, dla przygotowania śniadania zapewne. Kawałek deski, którą znaleźli gdzieś pod ścianą, przedstawiał tłomok. Teraz rozmawiali. Joanna przejmowała się grą, z przekonaniem powtarzając, że są w Szwajcarji, i że mają zwiedzać gleezery, co wprawiało Lucjana w osłupienie.
— Ah! otóż i on! — nagle zawołała Paulina.
Pani Deberle obróciła się i spostrzegła Malignon’a, który schodził z ganku. Zaledwie dała mu czas ukłonić się i usiąść.
— A to ślicznie! miły pan jesteś! Wszędzie rozpowiadać, że u mnie tandetne rzeczy!
— A! tak — odpowiedział spokojnie — ten salonik... Zapewne, że to jest tandeta. Nie ma tu ani jednego przedmiotu, na któryby warto było popatrzeć.
Julja do żywego dotknięta była.
— Jakto, figura?
— Ależ nie, nie, wszystko to jest pospolite... Do takich rzeczy trzeba gustu. Nie chciałaś pani powierzyć mi urządzenia...