Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

boku podniesiono ruchome ramy okien tak, ze pawilon znajdował się na równi z ogrodem, jak namiot. Był to ogród miejski z trawnikiem pośrodku i dwoma klombami po bokach. Od ulicy Vineuse oddzielała go tylko krata; ale krzewy zasadzone koło niej tak się rozrosły, że żadne ciekawe spojrzenie nie mogło się przedrzeć z ulicy do ogrodu; powoje, bluszcze, przewierścień, obwijały się o kratę, a za tą pierwszą ścianą zieloną wznosiła się druga, złożona z bzów i szczodrzenicy. W zimie nawet trwałe liście bluszczu i sploty gałęzi dostatecznie zasłaniały ogród. Ale największą ozdobę ich stanowiło kilka drzew wielkich; przepyszne wiązy, stojące w głębi, zasłaniały czarny mur sąsiedniego domu o pięciu piętrach. Dzięki im, mała ta przestrzeń wciśnięta między sąsiednie zabudowania, miała pozór jakiegoś kącika parku; drzewa zdawały się ogromnie powiększać ten ogródeczek paryzki, który zamiatano jak salon. Między dwoma wiązami zawieszono huśtawkę; deseczka jej pozieleniała już od wilgoci.
Helena przypatrywała się ogródkowi, przechylając się, by go lepiej widzieć.
— Oh, to kąt — rzekła pani Deberle od niechcenia. — Ale w Paryżu drzewa są rzadkością.. Szczęśliwy kto może ich mieć pół tuzina na własność.
— Nie, nie, bardzo tu ładnie — szepnęła Helena. — Śliczny ogródek.
Niebo blade było dnia tego, i słońce rzucało blade płowe promienie. Prześlizgiwały się one powoli między gałęźmi obnażonemi z liści. Drzewa rumieniły się; delikatne pączki czerwonawo-fioletowe odbijały od szarego tła kory. Na trawniku, koło dróżek, na wierzchołki traw i kamyków padał blask, który w mgle lekkiej, ścielącej się tuż przy ziemi roztapiał się i znikał. Ani jednego kwiatka nie było jeszcze; słońce tylko na niebie głosiło nagiej ziemi, że wiosna już nadchodzi.
— Teraz tu jeszcze trochę smutno — mówiła pani