Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

atłasu otaczał horyzont. Paryż otrząsał się z dymów i tej śmiertelnej martwoty, która ścięła była życie jego. Domy całe czarne wysuwały się z pośród mas białych, w których spały dotąd, jak gdyby pleśniejąc wilgocią wieków. W miarę jak pas błękitu rozszerzał się od strony Montmartre, światło zimne, przejrzyste, niby woda źródlana, zlewała się na Paryż, pokrywając go kryształem, przez który dalsze okolice miasta nawet rysowały się jak najwyraźniej.
Helena, otulona futrem, głęboko dumała. Jedna myśl tylko wracała do niej wciąż jak echo. Mieli dziecię, dziewczynkę różową i tłustą. Wyobrażała ją sobie w tym miłym wieku, kiedy Joanna niegdyś mówić zaczynała. Małe dziewczynki takie milutkie w czternastu miesiącach! Porachowała miesiące; czternaście, to prawie dwa lata, licząc w to i tamte; a więc właśnie o tym czasie prawie. Tu przed wyobraźnią jej minęły słoneczne Włochy, kraj idealny, o złocistych owocach, gdzie kochankowie, trzymając się za ręce, przechadzają się wśród nocy ciepłych, pachnących. Widziała Henryka i Julię, idących przy świetle księżyca. Kochali się jak małżonkowie, co się stali znowu kochankami. Mała dziewczynka, rumiana i tłusta, której nagie ciałko śmieje się do słońca, a różowe usteczka wyrzucają niezrozumiałe wyrazy, które matka połyka ustami! I myślała o tem wszystkiem bez gniewu, serce jej zbolałe w smutku czerpało pogodę ducha. Słoneczny kraj zniknął, a ona powoli wodziła wzrokiem po Paryżu, którego olbrzymie ciało sztywniało w uścisku zimy.
Wspomnienia płynęły dalej. Żyła w Marsylii jakgdyby w osłupieniu. Pewnego razu, przechodząc przez ulicę Petitęs-Maries, rozpłakała się przed domem, gdzie przepędziła była dzieciństwo swoje. Były to ostatnie łzy jej. Pan Rambaud przychodził często; czuła go koło siebie jak opiekę. Niczego nie żądał, nigdy nie wynurzał uczuć swoich. Pod jesień, przyszedł raz do niej wieczorem z oczami zaczerwienionemi i wyrazem wielkiego smutku na twarzy: