Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci zaś, tarzające się w trawie i pyle do słońca, umykają co żywo przelękłe, środkiem spłoszonych gęsi.
Jan nie chorował ni razu przez całe swoje życie. Jest wysoki i węzłowaty niby dąb. Słońce go zasuszyło, spaliło i zorało mu skórę, z biegiem lat starzec przybrał kolor, chropawość i spokój drzew. Przytem, starzejąc się, przez pół odwykł od mówienia. Nie odzywa się obecnie ani słowem prawie, uważając to za całkiem zbyteczne, a krok, jakim zwykł chodzić, wolny, długi i uparty, przypomina flegmatyczną siłę i upór wołu.
Ostatniego roku Jan mocniejszym był jeszcze od swych synów i rezerwując dla siebie najcięższe gospodarskie roboty, wykonywał je w milczeniu na swych polach, które zdawały się go znać i drżeć z respektu przed starcem. Lecz oto dnia jednego — będzie temu akurat dwa miesiące — zatrzeszczały w nim ni stąd ni zowąd kości i runąwszy, przeleżał wtenczas na polu, wpoprzek zagona, całe dwie godziny bez poruszenia, jak obalony pień. Mimo tego nazajutrz chciał jak dawniej chwycić się roboty, ręce jednakowoż odmówiły mu służby, ziemia nie chciała mu się już poddać. Synowie potrzęśli głową na to, córka zaś starała się zatrzymać ojca w domu a kiedy w żaden sposób nie chciał od swego odstąpić, przydała mu do towarzystwa Kubusia, nakazując chłopcu, aby zawołał, jeżeli się dziadek znowu przewróci.