Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obwiedziony szmat ziemi, chwastem pokrytej, skopanej tu i owdzie w garby, i zrzadka porosłej mizernemi drzewkami, których sterczące konary czyniły w głębi na widnokręgu kilka brudnych plam.
Kondukt posuwał się zwolna po rozmiękłym gruncie. Tymczasem zaczął padać deszcz, w którego ulewie trzeba było czekać na ukazanie się księdza z niewielkiej kapliczki. Karolek miał spocząć w głębi zbiorowego dołu. Dokoła jeży się las krzyżów, poprzekrzywianych wichrami, gdzieniegdzie na krzyżach gniją wieńce na deszczu, prawdziwe pole żałoby i nędzy!... stratowane, ponure, spęczniałe natłokiem trupów, dostarczanych obficie przez głód i zimna przedmieść.
Skończyło się... Ziemia się sypie, Karolek spoczywa już w grobie, rodzice zatem oddalają się, nie mogąc nawet uklęknąć przed odejściem, bo w grzązkiem błocie zapadają im nogi. Za bramą cmentarza, z racyi że deszcz nie ustaje ani na chwilę, Morisseau, rozporządzający jeszcze trzema frankami z dziesięciu, otrzymanych z biura dobroczynności, zaprasza kolegów i obie sąsiadki do winiarni, aby się czemś pokrzepić. Obsiadłszy stół, wypili niebawem dwa litry wina, zagryzając serem, poczem koledzy Morisseau’a postawili z swej strony jeszcze dwa litry. W wesołych humorach wraca całe grono do Paryża.