Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ubawionych zwierzyny; gdzie to trzeba zrobić z sześć mil drogi, aby upolować jakie półtuzina słomek, ekspedycye przerażające, z których powracali częstokroć z próżnemi torbami, lub ubitym na wejściu do przedmieścia nietoperzem, kiedy trzeba było wystrzelić naboje. Oczy ich zachodziły dziś łzami na wspomnienie owych roskosznych wycieczek: widzieli przed sobą te drogi białe, biegnące w dal nieskończoną, pokryte wiecznie pokładem kurzu, niby gęsto spadłego śniegu powłoką; szli niemi wciąż przed siebie bez celu, zadowolnieni, że słyszą trzask grubych swych trzewików na nich, potem przedzierali się przez pola, przez czerwoną, żelazną rudą nasyconą ziemię — i tak pędzili wciąż dalej a dalej; a w górze niebo ciążące ołowiem, spiekota okropna, nigdzie cienia, nic prócz karłowatych drzewek oliwnych, lub migdałowych, o wątłem liściu; a po każdym powrocie roskoszne stępienie władz umysłowych, spowodowane znużeniem, tryumf junacki, że się przebyło więcej drogi, niż ostatnim razem, zachwyt, iż się nie czuło nawet, że się idzie, ale postępowało się naprzód mocą nabytej siły, w takt tylko jakiejś wojskowej piosenki, co ich kołysała — niby senne marzenie.
Niebawem Klaudyusz, między swym rożkiem do prochu i pudełkiem od nabojów nosił z sobą album w którem szkicował ołówkiem jakiś strzępek widnokręgu; kiedy tymczasem Sandoz zabierał zawsze w kieszeń książkę, którego z po-