Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/462

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od niej, zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście się z nią widziałem. Moja biedna żona niema męża, niejestem z nią wówczas nawet, kiedy nasze dłonie obejmują się uściskiem. Czasami doznaję dojmującego wrażenia, że zatruwam im życie i czuję ztąd wyrzuty sumienia, bo szczęście domowe składa się wyłącznie z dobroci i wesołości; ale czyżem winien temu. że nie mogę wydrzeć się z łap potworu! Zawsze zapadam w somnambulizm tworzenia, w obojętność na wszystko, co nie jest pomysłem danej chwili. Szczęście jeszcze, jeżeli mi się udały kartki napisane rano, gorzej, jeżeli jedna z nich pozostała niewykończona! Cały dom będzie się śmiał lub płakał wedle upodobania pochłaniającej mię pracy... Nie! nie! nic już nie należy do mnie, marzyłem o odpoczynku na wsi, o dalekiej podróżach w dniach mojej biedy; a dziś, kiedy mógłbym zadowolić te zachcenia, rozpoczęte „dzieło“ przykuwa mię do miejsca: ani jednej przechadzki po rannem słońcu, ani jednej wycieczki do przyjaciela, ani jednego próżniaczego szaleństwa. Zaprzedałem nawet moją wolę, zwyczaje moje się ustaliły, zamknąłem za sobą drzwi przed światem i klucz wyrzuciłem przez okno... Nic już, nic zupełnie w mojej norze, prócz pracy i mnie, ona mię strawi i nic nie będzie, nic!
Umilkł, nowa cisza nastała w ciemniejącym pokoju. Potem rozpoczął z trudem: