Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ nie! ależ nie! wołał Klaudyusz, nie dozwalając jej powstać z krzesła. Męczyłem się okropnie pracą, sprawia mi ulgę pogawędzić teraz z panią... A! ten przeklęty obraz i tak dość mnie on już nadręczy!
I Krystyna podniosła oczy, popatrzała na wielki obraz, owe płótno, które wówczas odwróconem było do ściany i które daremnie wtedy miała ochotę zobaczyć.
Głąb, polanka ciemna, przedziurawiona szmatą słońca, wciąż jeszcze zaledwie zaznaczona była szerokiemi rysy. Ale dwie zapaśniczki, blondynka i brunetka, prawie już wykończone, wznosiły się w świetle świeżym tonem. Na pierwszym planie, mężczyzna w aksamitnym żakiecie rozpoczynany trzykrotnie, wciąż był niewykończonym. I głównie to nad figurą środkową, nad leżącą kobietą — pracował malarz teraz: nie tknął głowy, zaciekle obrabiał tylko ciało, zmieniając co tygodnia modele, tak zrozpaczony, niż nie może zadowolnić siebie, że od dwóch dni, on, co się chełpił tem, że nigdy nie maluje nic z głowy, że nie może wymyślać, szukał owego ideału bez dokumentów, po za naturą.
Krystyna poznała się natychmiast. To była ona, ta dziewczyna rzucona na trawie, z ręką wsuniętą pod głowę; uśmiechnięta z przymknionemi powiekami, bez spojrzenia. Ta dziewczyna naga miała jej twarz i podniósł się w niej bunt jakiś, jak gdyby ona miała i jej ciało również,