Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wejdź że, już gotowe.
Weszła, popatrzała, nie widząc nic. Jedyna świeca paliła się w tem poddaszu, wysokiem na jakie pięć metrów, zapełnionem istnym chaosem różnych przedmiotów, których długie cienie rysowały się dziwacznie na szarych ścianach. Ona nie rozpoznawała nic, podniosła oczy ku oknu, w którego szyby bił deszcz, z ogłuszającym łoskotem bębna. Ale w tej chwili właśnie błyskawica rozdarła niebo i huk pioruna rozległ się tak blisko, że zdało się, iż dach zapada. Niema, blada z przestrachu padła na krzesło.
— Do dyaska! — mruknął Klaudyusz, nieco pobladły również, — upadł gdzieś bardzo niedaleko... Czas też już było; zawszeć tu lepiej, niż na ulicy, co?
I powrócił do drzwi, które zamknął z hałasem na dwa spusty, kiedy tymczasem ona patrzała na to co robi z miną nieprzerwanego zdumienia.
— Dobrze! jesteśmy już u siebie.
Zresztą koniec to już był burzy; słychać było tylko jeszcze od chwili do chwili dalekie grzmoty, niebawem i deszcz ustał. On, którego teraz ogarniało jakieś zakłopotanie, przypatrywał jej się bacznie z ukosa. Nie musiała być brzydka i to pewna, że młoda, dwadzieścia lat co najwięcej. To jeszcze większą przejęło go nieufnością, wbrew mimowolnemu jakiemuś powątpiewaniu, które go opanowywało, jakiemuś niejasnemu wrażeniu, że nie kłamie może tak absolutnie.