Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieło własnym jej wyziewem, tym gorącym oddechem, którym owiewała zbliska teraz mężczyzn.
Nagłym ruchem udała zdziwienie.
— A! mój Boże! pan masz gości!... Nie wiedziałam, przyjdę kiedy indziej.
— Bo to, wymówił Mahoudeau nierad ogromnie. Ja wychodzę zresztą. Może mi pani zechce pozować w niedzielę.
Klaudyusz zdumiony, popatrzał naprzód na Matyldę, potem na rozpoczęty posąg.
— Jakto! wykrzyknął, to pani ci pozuje do tych muszkułów? Do licha, to dopiero tyje pod twojem dłutem!
I napowrót rozpoczęły się śmiechy, kiedy tymczasem rzeźbiarz bąkał tłómaczenie:
— Ależ nie, nie do torsu ani do nóg; nic prócz głowy i rąk; i tylko jeszcze kilka wskazówek, nic więcej.
Ale Matylda śmiała się wraz z innemi, przenikliwym, wyzywającym śmiechem bezwstydu. Najspokojniej weszła i zamknęła drzwi za sobą. Potem jak u siebie, szczęśliwa pośród wszystkich tych mężczyzn, ocierając się o nich węszyła ich. Śmiech jej ukazał czarne jamy ust, gdzie brakowało kilku zębów i w śmiechu tym była ohydnie brzydką, zrujnowana już, ze skórą przyschłą do kości. Jory, którego widziała po raz pierwszy, musiał ją tentować, z tą świeżością tłustego kurczaka, z wielkim różowawym nosem, tak obiecującym. Krążyła koło niego, trącała go łokciem,