Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/558

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziecię jednak wcale nie okazało wrażliwości na piękność owego dnia zachodzącego; jego oczęta, małe i błędne, odwracały się od rozległego widnokręgu niebieskiego, podczas gdy otwierało wciąż swój dzióbek różowy, wielki, podobny do ptasiego, a wiecznie zgłodniały.
A płakał tak głośno i miał tak żarłoczny wyraz twarzy, że Klotylda postanowiła nakarmić go po raz wtóry. Zresztą i mogło się mu chcieć jeść, gdyż już nie ssał przynajmniej od trzech godzin.
Klotylda zasiadła teraz ponownie przy stole.
Dziecko posadziła na kolanach; mimo to przecież wcale się ono nie uspokoiło i krzyczało coraz to głośniej, niecierpliwiąc się niepomiernie; matka atoli spoglądała na nie z uśmiechem, równocześnie zaś rozpinała swą suknię. Ukazała się więc za chwilę pierś, pierś krągła i toczona, zaledwie nieco wzdęta od pokarmu.
Wówczas dziecko już odczuło wszystko, podniosło się i poruszyło nogami. A gdy młoda matka przysunęła mu buziak, malec okazał zadowolenie niezmierne, przysunął się jeszcze bliżej, okazując apetyt jegomościa, który chce żyć. Ssał szybko i ochoczo, pełnemi ustami. Potem zadowolony, ożywiony nadto pokarmem ciepłym, który zalewał mu gardziołko, podniósł rączkę w górę i trzymał ją niby sztandar wyprostowaną. Klotylda zaś wciąż się uśmiechała, widząc, iż jest tak silny, oraz z mocą taką ciągnie z niej pokarm.
Kiedy rozpięła stanik i ukazała się pierś jej, jej nagość matczyna, zajaśniała wówczas także inna jej tajemnica, jedna z najbardziej ukrywanych, a rozkosznych: zgrabny naszyjnik o siedmiu perłach, gwiazdach mlecz-