maleńki chował się wyśmienicie i rozrastał, jak na swój wiek, bardzo dobrze.
Wreszcie nie trzeba zapominać o Valqueyres. To był zakątek, stale pełen zdrowia rzeźkiego i siły, zakątek płodności niezwykłej. Zona Jana przez ciąg lat trzech miała dwoje dzieci, a trzecie nosiła już pod sercem. Owo całe gniazdo piskląt rosło wspaniale w promieniach słońca południowego, na ziemi urodzajnej oraz tłustej; ojciec tymczasem pracował, a matka w domu skrzętnie gospodarowała, gotowała i pielęgnowała zamorusanych bębnów. Było tam dosyć nasienia na zasiew i sporo pracy, aby naprawić świat.
Klotyldzie zdawało się, że w tej chwili słyszy głos Pascala:
— Ach! nasza rodzina, co też się z niej stanie i na kim ona ostatecznie wymrze?
I wciąż jeszcze Klotylda marzyła, patrząc na drzewo genealogiczne i przedłużając w przyszłości jego ostatnie gałęzie.
Kto wie, skąd tutaj wystrzeli gałęź zupełnie zdrowa? Być może właśnie, iż tkwił tam w zarodku mędrzec i mocarz oczekiwany.
Krzyk lekki wyrwał Klotyldę z zamyślenia.
Muślin kołyski zdawał się niejako wydymać jakimś powiewem; stało się to z powodu dziecka, które raz się już obudziwszy, krzyczało i rzucało się na wszystkie strony.
Natychmiast złapała je i podniosła wesoło w górę, by się skąpało w promieniach złotych zachodzącego słońca.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/557
Wygląd
Ta strona została przepisana.