Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/510

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

paliły się na małym stoliczku u stóp łóżka. Oświecały blaskiem żółtym Pascala wyciągniętego, z nogami przysuniętemi do siebie, z rękoma złożonemi na piersiach. Troskliwie przymknięto mu powieki. Twarz robiła wrażenie uśpionej; była jeszcze sinawa, lecz już spokojna, otoczona kędziorami rozrzuconemi siwych włosów i brody siwej. Umarł zaledwie przed półtorej godzinę. Zaczął się spokój nieskończony, wypoczynek wieczny.
Na ten widok, skoro musiała sobie powiedzieć, iż on już jej nie usłyszy i nie zobaczy; że została samą i pocałuje go po raz ostatni, by wreszcie stracić na zawsze, Klotylda doznała tak wielkiej boleści, że rzuciła się na łóżko, z łkaniem głośnem, — a czułem:
— Och! mistrzu, mistrzu, mistrzu...
I wargi swoje złożyła na jego czole, tak mało jeszcze zastygłem, jeszcze ciepławem, iż przez chwilę doznała uczucia, jak gdyby Pascal ożył dzięki jej pieszczocie, oddawna oczekiwanej. Czyż nie uśmiechnął się w swej skamieniałości, szczęśliwy nareszcie i mogący już umrzeć teraz, skoro poczuł ich oboje przy sobie, ją i dziecko, które ona nosi pod sercem? Potem ustępując rzeczywistości straszliwej, załkała na nowo bez pamięci.
Martyna weszła z lampą i postawiła ją z boku na jednym z rogów kominka. I słyszała, jak Ramond mówił do Klotyldy, zaniepokojony jej wstrząsającą rozpaczą, niebezpieczną przy jej stanie brzemiennym.
— Odprowadzę panią, jeżeli brakuje pani odwagi. Niech pani pamięta, że nie jest pani sama, lecz z drobną, drogą istotą, o której on mówił mi z niesłychaną czułością i uniesieniem radosnem.