Ta Soulejada, na krańcach miasta, na wyżynie, górującej ponad całą płaszczyzną, ongi tworzyła znaczne włości. Z biegiem czasu przecież grunta wskutek rozprzedaży cząstkowej stopniały do dwóch hektarów, pomijając już i tę okoliczność, iż przeprowadzenie drogi żelaznej zabrało pod tor resztę ziemi, zdatnej do uprawy. Pożar znowu zniszczył połowę domu tak, iż zostało tylko jedno skrzydło z dawnych dwóch i głównego korpusu; spory czworobok, o czterech „połach“, jak mówią w Prowancyi, z pięcioma oknami frontu, pokryty grubemi dachówkami ceglastej barwy.
Doktór, zakupiwszy nieruchomość już umeblowaną, poprzestał jedynie na wzmocnieniu i uzupełnieniu murów ogrodzenia, by zapewnić sobie zupełną swobodę, tudzież spokój.
Klotylda nadzwyczaj namiętnie kochała ową oazę samotną, owo królestwo niewielkie, które można było zwiedzić w przeciągu dziesięciu minut, na każdym kroku spostrzegając znamiona dawnej świetności.
Tego ranka atoli powitała całą miejscowość z tajonym gniewem. Przez chwilę chodziła po tarasie, na krańcach którego rosły stuletnie cyprysy, duże olbrzymie gromnice ciemne, widzialne na trzy mile dokoła.
Stok biegł następnie coraz niżej aż ku torowi drogi żelaznej, przyczem mury z kamieni zeschłych powstrzymywały od zawalenie się grunta czerwone, na których zginęły, wypalone żarem słonecznym, ostatnie winorośle; teraz na owych schodach olbrzymich rosły jedynie pniaki oliwek, tudzież migdałów o cienkich listeczkach. Upał już dawał się mocno we znaki; to też wygrzewały
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/51
Wygląd
Ta strona została przepisana.